Walduś jest już za tęczowym mostem...
Przegrałam walkę. Jego stan zaczął pogarszać się w ubiegłoroczne wakacje, stracił apetyt, zrobił się apatyczny... nie chciałam wierzyć, że to tylko wina upałów, więc zrobiłam mu kontrolne badania krwi. Wyniki były okropne. Nerki i wątroba w strasznym stanie. Zaczeliśmy leczenie, kroplówki, zastrzyki, tabletki, suplementy i zmiana karmy pomogły, wyniki zaczęły się poprawiać. Nie cieszyliśmy się tym długo, gronkowiec dał o sobie znać - pogorszył się stan oczu i uszu. Nic nie pomagało. Żadne maści, żele, proszki, płukanki... Uszy miał myte kilka razy dziennie, tylko to przynosiło mu ulgę. W międzyczasie od jednej z byłych działaczek Załogi dowiedziałam się, że w GG Waldek był faszerowany jakimś antybiotykiem dla drobiu. Zaproponowała mi kontynuację "leczenia". Myślę, że to był główna przyczyna jego lekoodporności. Zaczął tracić wzrok, ale nadal na spacerach wolał schodzić ze ścieżki i pchać się w wysoką trawę. Po jednej z takich wypraw poważnie uszkodził sobie rogówkę, na oku zrobił się duży ropień. Mieszanka maści sterydowej, żelu i kropli uratowała oko (weterynarz bała się, że będzie trzeba mu zaszyć powiekę, żeby oko nie wypłynęło). Wiosną Walduś zaczął mieć problemy z orientacją i zabużenia równowagi. Gubił się nawet w miejscach, które dobrze znał, czasem nagle się potykał i przewracał. Na kolejnej kontroli okazało się, ze do problemów z nerkami doszedł zły stan wątroby i bardzo wysoki cukier - do leczenia włączyliśmy insulinę. Jego stan znowu się poprawił, przestał wpadać na meble, przestał szczekać na ściany. Tylko na wieczornych spacerach spadał z chodnika, bo do końca nie dał się przekonać, że nie powinien chodzić "od zewnątrz" - jak Walduś coś sobie postanowił, nie dało się go przekonać do zmiany decyzji. Późną wiosną, gdy poprawiła się pogoda, znowu pogorszył się jego stan - prawie całe dnie przesypiał, nie chciał jeść (były dni, że musiałam karmić go z ręki, zeby w ogóle coś zjadł), gdy moja mama wróciła ze szpitala (nie było jej w domu prawie trzy tygodnie, miała poważną operację) Waldek jakby przestał ją poznawać (a to właśnie do niej był najbardziej przywiązany), w ogóle do niej nie podchodził. Pod ogonkiem, w okolicach odbytu, pojawiły się jakieś zmiany. Maści i antybiotyki nie pomagały, jego stan się pogarszał, bolało go, cierpiał. A ja byłam bezradna. Kolejne leki obciążały mu wątrobę, a najdalej po trzeciej dawce przestawały przynosić skutki. Nasza weterynarz postawiła sprawę jasno: "leczenie nie skutkuje, na operację jest za słaby i cierpi (nawet po ketaminie było widać, że go boli); musicie państwo rozważyć eutanazję". Nie chciałam się z tym pogodzić. Pojechałam na konsultację do innego weterynarza, potem do kolejnego. Obaj powiedzieli to samo. Wiedziałam, że Walduś się starzeje, próbowałam przygotować się na jego odejście. Miałam nadzieję, że w pewien upalny letni dzień po prostu spokojnie zaśnie i już się nie obudzi, że los oszczędzi mi konieczności podjęcia tej najtrudniejszej decyzji, ale nie było mi to dane. Nie mogłam pozwolić aby dłużej cierpiał w imię mojego lepszego samopoczucia. Umówiliśmy się na wizytę. Lekarz przyjął nas wieczorem, tak, żeby nie było już innych pacjentów, żebyśmy mogli się pożegnać i zostać z Waldusiem do końca...
Serduszko Waldusia przestało bić już po pierwszej dawce leku... był już bardzo zmęczony. Przestał cierpieć, już nic go nie boli, a ja kiedyś się pozbieram...
może nawet będę w stanie dać dom innemu psu. Na razie jednak nie mogę nawet odwiedzać znajomych, którzy mają psy, bo znowu zaczynam płakać.
|