To, co napisała Magdalena Krakowiak, jest bardzo wygodnym dla fundacji jednostronnym spojrzeniem na całą sytuację, więc czuję się zobowiązana do pełniejszego wyjaśnienia kilku kwestii.
W święta spotkałam się z Izecsonem, który podjął decyzję zaadoptowania Bobbiego. W poniedziałek (tj. 28. grudnia) zadzwoniłam do fundacji zapytać, jakie dalsze kroki podjąć w sprawie adopcji. Izecson zalogował się na forum, wypełnił ankietę. We wtorek (29. grudnia) zadzwoniła do mnie jakaś dziewczyna, informując, że Bobby za 2h będzie zabrany przez jakiegoś chłopaka, który ma buldożkę. Zaznaczyłam, iż Bobby nie toleruje innych psów i byłoby lepiej, gdyby został u moich rodziców na czas mojego wyjazdu. Od 23. grudnia przebywałam u rodziców, gdzie Bobby zapoznał się już z terenem i towarzystwem moich rodziców. Więc jaki był sens zabierać Bobbiego do obcych ludzi i po raz kolejny go stresować? Odniosłam wrażenie, że dla dziewczyny, z którą rozmawiałam, mniej ważne jest dobro psa, a bardziej suche przepisy. I to był powód nie podania przeze mnie adresu. Gdyby fundacja przychyliła sie do mojej prośby, aby Bobby został przejęty przez mojego kolegę przed sylwestrem - nie byłoby tych wszyskich problemów. Natomiast sama wizytacja byłaby możliwa, gdyby nie fakt, że osoba wizytująca zażyczyła sobie, żeby po nią przyjechać i odwieźć (mogę się mylić, ale z tego, co mi wiadomo komunikacja miejska w Poznaniu działa bez zastrzeżeń).
Odniosłam wrażenie, że Izecsona skreślono po odpowiedzi na jedno pytanie związane z finansami, które z kolei nie zostało prawidłowo przekazane. Na wizytacji wypadł bardzo pozytywnie (co zresztą zaznaczyła sama Magda), a biorąc pod uwagę, że na tamten moment nie było innego kandydata na adopcję Bobbiego (a przynajmniej tak mi przekazano, kiedy pytałam kilka dni przed świętami), to gdzie jest logika w utrudnianiu adopcji człowiekowi, który bardzo chce zabrać psa do siebie?
Decyzję o oddaniu Bobbiego Izecsonowi podjęłam też dlatego, że nie chciałam, aby był to kolejny dom, w którym Bobby się nie przyjmie (co już miało miejsce), więc mój wyjazd sylwestrowy miał być po części także testem dla nich, czy na pewno chcą tak trudnego psa zaadoptować. Po moim powrocie Izecson i jego rodzicie wybłagali mnie, żebym go im nie zabierała, że już nie chcą go oddawać. Stwierdziłam, że to i tak tylko kilka dni do momentu wizytacji, więc uległam. Bobby zaaklimatyzował sie już i wyglądał na naprawdę szczęśliwego, miał trzy osoby skupione tylko na nim i żadnej rywalizacji z innym czworonogiem. Fakt, że na wizytację czekał prawie 3 tygodnie wolałabym w ogóle przemilczeć...
Dziewczyny z fundacji doskonale wiedziały, że Bobby jest trudnym psem i nie rozumiem logiki rozważania, czy oddać psa ludziom, którzy go zaakceptowali takim, jaki jest, poznali i pokochali, czy potencjalnym innym ludziom, którzy mogli go zobaczyć tylko na zdjęciu i nie wiadomo, czy by się u nich przyjął.
Przykry jest również fakt, iż fundacja nie do końca zachowała się w porządku w sprawie kwoty adopcyjnej. Wypełniając ankietę (29. grudnia) była zaznaczona kwota adopcyjna 250 zł, natomiast Magda dzwoniąc 14. stycznia do Izecsona wymagała wpłaty 300 zł. Kwoty zmieniły sie podobno od 1. stycznia, ale nikt nie raczył podać tej informacji na stronie oraz w ankietach adopcyjnych. Wydaje mi się czymś nie w porządku zmienianie warunków umowy podczas jej trwania.
Mocno nie na miejscu jest rownież negatywne komentowanie Pauliny, dzięki której Bobby znalazł się u mnie, bo gdyby nie jej szybka reakcja i moja ogromna miłość do psów Bobbiego mógłby spotkać inny los. Poza tym pragnę zaznaczyć, że Paulina interesowała się losem Bobbiego nawet po zakończeniu współpracy z fundacją. Natomiast z nowo przypisaną nam opiekunką kontakt możliwy był dopiero po godzinie 21. Ani razu nie zapyła mnie jak się Bobby czuje, a pisząc wiadomości zamiast posługiwać się jego imieniem, używała zwrotu "pies". Może się czepiam, ale takie bezosobowe podejście wydaje mi się czymś dziwnym u kogoś, kto działa na rzecz dobra zwierzaków.
To, że podjęłam decyzję niezgodną z regulaminem fundacji było spowodowane tylko i wyłącznie kierowaniem się przeze mnie dobrem psa, a nie papierologią, czy chęcią zrobienia komuś na przekór. Odnoszę wrażenie, że w całej tej sytuacji największą rolę odegrały względy ambicjonalne osób z fundacji, a nie trzeźwe, zdroworozsądkowe spojrzenie na sprawę. I najbardziej przykre w tym wszystkim jest to, że przez jakieś zupełnie niepotrzebne, personalne nieporozumienia, cierpią zwierzaki.
Bardzo się cieszę, że Bobby znalazł kochający dom (a psiak naprawdę tego potrzebował po wszystkich przejściach, chorobach i operacjach), ale w związku z całą zaistniałą sytuacją pozostał we mnie ogromny niesmak i nie sądzę, żeby moja dalsza współpraca z fundacją była możliwa. Bardzo chciałabym, żeby wszystko, co napisałam, nie zostało odebrane jako atak na ludzi, którzy pomagają psom, ale jako impuls do refleksji nad sposobem i mechanizmami działania fundacji, które mogą zniechęcać innych ludzi do współpracy i pomocy. A tego bym nie chciała.
|